15 sierpnia 2017

Lucky Luke #55: Ballada o Daltonach i inne opowieści

"Ballada o Daltonach" wydaje się być doskonałym przykładem tego jak powinno się przenosić film animowany na karty komiksu. Opowieść ta zadebiutowała w 1978 na ekranie i szybko zyskała zasłużoną sławę. Po dziś dzień jest zresztą dostępna na sieci i ciszy się nie małą popularnością. W 1986, wiele lat po śmierci Rene Goscinnego przeniesiono ją, wraz z trzema innymi historiami, do kart komiksu, a w tym roku Egmont postanowił przypomnieć ją polskim czytelnikom. Był to zdecydowanie dobry ruch, ponieważ przygody braci Daltonów nic się nie zestarzały.

Sama historia jest wręcz banalna. Bracia Daltonowie , przebywający obecnie w wiezieniu, dowiadują się, że ich wujek zmarł i zostawił im w testamencie spadek. Niestety aby go dostać muszą być wykonawcami jego zemsty, zabijając sędziego oraz przysięgłych, którzy skazali wuja na śmierć przez powieszenie. Wydawałoby się, że nie może być nic prostszego dla Daltonów, gdyby nie jeden kruszek - całość ma nadzorować Lucky Luke, człowiek którego nieboszczyk uznawał za najuczciwszego kowboja na świecie. Joe Dalton (to ten najniższy) wpada we wściekłość na samą myśl o Luke'u, ale postanawia upiec dwie pieczenie na jednym ognisku i złożyć samotnemu kowbojowi ofertę. Luke na nią przystaje, mając w zanadrzu pewien plan.

Ilość gagów występujących w tej historii powala. Już pierwszy kadr wywołuje uśmiech na twarzy czytelnika, a potem jest tylko lepiej i lepiej. Czasami można się wręcz popłakać ze śmiechu i bynajmniej nie jest to przenośnia. Daltonowie są wyjątkowo kreatywni, a fakt że towarzyszy im Rintinkan, choć niestety nie przez całą przygodę, dodaje całości jeszcze większej dawki humoru. Oczywiście łatwo się domyślić jaki finał będzie miała Ballada, ale to w niczym nie odbiera jej uroku. Widać tutaj rękę mistrza i cieszę się, że obecnie miałem okazje przypomnieć sobie tą przygodę Lucky Luke'a.


Co do pozostałych opowieści, to są bardzo krótkie i za scenariusze do dwóch z nich odpowiada Morris, a do jednej Greg. W przypadku rysunku, tak jak w głównej opowieści, wszędzie mamy styczność z pracami Morrisa, choć widać rożne style tego rysownika. Co do samych historyjek to są niezłe, ale jakoś nie szczególnie zapadające w pamięć. Ta od Grega dotyczy złamanego serca Jolly Jumpera i jest najciekawsza z całej trójki. Pozostałe dwie to poszukiwania wcześniej wspomnianego konia przez jego właściciela i szkolenie szeryfów. W pierwszym wypadku nie zaśmiałem się ani razu, zaś w drugim było kilka ciekawych nawiązań do pewnego klasycznego westernu. Jednak finalnie obie historyjki jakoś mnie nie porwały i w głowie brzmiała mi ciągle "Ballada o Daltonach".

Cieszę się, że mogłem teraz wrócić do tej opowieści i przypomnieć sobie czasy dzieciństwa. Liczę, że Egmont nie poprzestanie na wznowieniu starych albumów i wyda w końcu wszystkie 71 tomów. Zapewne warto byłoby to zrobić, bo zarówno starsze jak i młodsze pokolenie chętnie sięga po przygody samotnego kowboja, który mimo tylu lat na karku nic się nie postarzał.